Rozdział 4 – Nowy kontakt
Nie udało mi się zdać pierwszego egzaminu na srebrną odznakę jeździecką. Był organizowany w innym ośrodku, jeszcze dalej za Warszawą niż Arkana. Nieprzyjemne, zapuszczone miejsce. Ciemna stajnia, zaniedbana ujeżdżalnia, pryzma z odchodami na widoku. Konie w starym osprzęcie i na zabłoconych, rozdeptanych padoczkach bez źdźbła trawy. Wokół zapach nawozu, wilgoci i papierosów.
Na praktyczną część egzaminu zostały wyznaczone trzy konie. Rozważałam czy nie przywieźć ze sobą Fuksji i to na niej próbować swoich sił, ale pani Aleksandra powiedziała, że jej zdaniem zawsze lepiej zdawać na lokalnych wierzchowcach. Znają miejsce, prawdopodobnie jadą też trochę na pamięć, więc jest łatwiej.
Z wyborem konkretnego konia było trochę zamieszania. Sześciu jeźdźców, trzy konie. Najpierw ktoś przebąknął coś o losowaniu. Potem okazało się, że aż czterech z sześciu zdających to tutejsi i szybko rozdzielili pomiędzy siebie dwa z koni. Dla mnie i drugiej osoby z zewnątrz pozostał ten, który jak zgadywałam, był najgorszy.
Przeczucie mnie nie myliło. Wysoki, skarogniady wałach okazał się być twardy w pysku, sztywny, a jego siodło miało niewygodne, bardzo wyślizgane siedzisko. Gdybym wiedziała, że przyjdzie mi sadzać tyłek na czymś takim, to nie zakładałabym moich białych, konkursowych bryczesów. Zamiast tego wyciągnęłabym z szafy stare spodnie z pełnym, zamszowym lejem, które zapewniłyby znacznie lepszą przyczepność.
Rozstępowując wałacha zaczynałam się coraz bardziej niepokoić. Na kilka tygodni przed egzaminem pani Aleksandra specjalnie urządziła mi jazdy na innych koniach niż Fuksja, żebym mogła się obyć z różnymi typami. Tak na świeżo. Z leniwym. Z elektrycznym. Z cwaniakiem. Z takim, co lubi wierzgnąć po skoku. Z potulnym, ale płochliwym. Dlatego aż do teraz czułam się przygotowana.
Wałach nie współpracował. Przez próbę ujeżdżeniową przeszłam ledwo-ledwo, ale już wtedy towarzyszyło mi poczucie porażki. Żadna z wykonanych przez nas figur nie była ładna, a wydłużenie kłusa to było z mojej strony wymuszenie, nie współpraca. Miałam ochotę płakać. To w najmniejszym stopniu nie był pokaz moich realnych umiejętności.
Oblałam na skokach. Dwie odmowy przed przeszkodą i było pozamiatane.
Wszystko widziała moja mama, która zawiozła mnie tam tego dnia. Zdeterminowaną piętnastolatkę. Absolutnie pewną swego. Przygotowaną. Podekscytowaną. Odwoziła natomiast nabzdyczonego dzieciaka, który z trudem powstrzymywał łzy i miał ochotę wyrwać ze złości drzwi od samochodu.
Byłam pokonana.
Tego samego dnia oznajmiłam rodzicom, że na dobre kończę z jazdami i nie chcę już nigdy patrzeć na żadnego konia. Proszę zadzwonić do pani Aleksandry i jej to przekazać. Za dobrze mnie znali, żeby faktycznie to zrobić.
Na drugi dzień już byłam w stajni. Po treningu mama zabrała mnie do sklepu jeździeckiego i powiedziała, że kupi mi co tylko chcę. Na pocieszenie i na szczęście przy kolejnym egzaminie.
Długo krążyłam między półkami. Sklep był podzielony na dwie części. W pierwszej było wszystko dla jeźdźca. W drugiej dla konia. Pomiędzy był jeszcze kącik z książkami. Moja mama zatrzymała się w nim i zaczęła przeglądać dostępne pozycje, dając mi czas na zastanowienie się.
Kiedy rodzic mówi, że kupi nam co tylko chcemy, doskonale wiemy, że to nieprawna. Kupi nam to, co mieści mu się w budżecie. Wszystko inne jest do mocnej negocjacji (trzeba się na przykład zrzec prezentu na urodziny), do współfinansowania z kieszonkowego albo absolutnie poza zasięgiem. Ponieważ nasza wycieczka na zakupy wyglądała na spontaniczną, ograniczyłam się do oglądania tańszych przedmiotów.
Kantary, uwiązy, szczotki, ubrania jeździeckie na promocji, smaczki dla koni, baciki, rękawiczki, torby, worki, podkolanówki, jakieś gadżety. Zajrzałam do działu z przecenami. Były tam rzeczy z zeszłego sezonu. Moją uwagę zwrócił stos czapraków. Podeszłam do nich i zaczęłam je przeglądać. Od pewnego czasu marzyłam o szmaragdowym czapraku. Byłby idealny dla Fuksji. Taki szlachetny.
Kiedy dobrnęłam na sam koniec stosu, westchnęłam ciężko, bo nie znalazłam tam tego, czego szukałam. Nie chciałam się poddać. Zostawiłam dział z przecenami i podeszłam do wieszaka z czaprakami w regularnych cenach.
Był tam. Szmaragdowy czaprak z welurowego materiału wykończonego srebrnym sznurkiem. Spojrzałam na cenę. Ałć. Ponad trzy stówki. Taka górna półka. Spojrzałam w stronę mamy. Wymieniłyśmy spojrzenia. Pokazałam jej trzy palce. Najpierw zmarszczyła brwi, ale po chwili mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
W weekend Fuksja jeździła już w pięknym, szmaragdowym czapraku. Na ten czaprak, zgodnie z jeździeckimi prawidłami, nie zwrócił uwagi absolutnie nikt oprócz mnie samej. Tak to już jest, że każdy koniarz fiksuje się na punkcie swojego konia i osprzętu. Inne mogłyby chodzić z kawałkiem konopnej linki zamiast wodzy i firanką w roli czapraka, byle jego własny miał ten idealny, wymarzony komplecik.
Dlatego pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, kiedy weszłam na ujeżdżalnię z Cukrem i Filipem Tichym, nie była Fuksja, a mój welurowy czaprak wystający spod jej czarnego siodła.
* * *
Fuksja idzie stępa. Na jej grzbiecie siedzi jakiś chłopiec. Na środku ujeżdżalni stoi Ninona i nieznany mi mężczyzna z wąsem i w czapce bejsbolówce. Rozmawiają.
Przez moje ciało przelatuje gniewny grom. Dziś jest początek nowego miesiąca. Moja umowa dzierżawy oficjalnie wygasła. Wiedziałam, że ośrodek będzie chciał znaleźć nowego jeźdźca dla Fuksji, ale nie sądziłam, że zabiorą się za to tak szybko. I że osobą pośredniczącą będzie akurat Ninona.
Chłopiec na Fuksji co chwila dźga ją piętami. Klacz kładzie uszy po sobie. Czuję jej frustrację, bo gnojek ciągnie ją równocześnie za pysk. Biedna. Nie rwie czy ma przyspieszyć, czy zwolnić. Sprzeczne sygnały. Typowe przewinienie początkujących jeźdźców.
Zaciskam zęby. Nie mogę przecież nic powiedzieć. Może przy innej trenerce bym się odważyła, ale nie przy Ninonie. Nie mam co liczyć na to, że mnie poprze. Jeśli już to upokorzy. A najpewniej w ogóle mnie oleje.
Z gniewnego otępienia wyrywa mnie głośne rżenie Cukra. No tak. Wygląda na to, że ten amant będzie próbował zaimponować każdej napotkanej klaczy. Wszystkie osoby na hali, odwracają się na chwilę w moją stronę, żeby sprawdzić, kto tak hałasuje. Na mój widok Ninona przymyka oczy i podnosi głowę, jakby rzucała mi wyzwanie. Ma na sobie bluzę z dużym logiem Arkany na plecach. Wszystkie trenerki zakładają je na treningi. Wymóg właścicieli.
– O, a to kto? – dziwi się Tichy.
– Nie znam tego chłopca. – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Nie, chodzi mi o trenerkę.
Puzzle wskakują na miejsce. Czyli Ninona nie miała okazji jeździć na Cukrze. Ale czy dobrze to rozumiem? Tichy powiedział, że nie podoba mu się, jak jeżdżą tutejsi trenerzy. A nie, że jeździli na Cukrze.
– Widziałeś, jak jeździ? – pytam łamiącym się głosem.
Nie odpowiada mi. Nie musi, ale byłoby super, gdyby jednak odpowiedział, bo czuję, że za chwilę wybuchnę.
– Nie widziałem.
Wszystko staje się jasne. Jeśli teraz nie pojadę super na Cukrze, to przed Tichym właśnie stoi doskonała alternatywa. Ninona Szarzec, lat 19. Smukła, ciemnowłosa, atrakcyjna trenerka o przenikliwym spojrzeniu, ciętym języku i twardym charakterze. Ogarnięta życiowo, zaradna i (co muszę jej przyznać) zdolna do pojechania na każdym koniu. Gdyby to jej trafił się na egzaminie ten sztywny wałach, to zdałaby na nim i srebrną, i złotą odznakę. Bo Ninona nigdy nie prosiła, tylko wymagała. Konie nie miały nic do gadania.
Pociągam za wodze i kieruję Cukra do rampy.
– Nie, poczekaj. – zatrzymuje mnie Tichy. – On ma problem z takimi rzeczami. Wsiądź po strzemieniu. Przytrzymam ci go.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wsiadałam po strzemieniu. W większości stajni rezygnuje się z tej praktyki, bo to niezbyt zdrowe dla grzbietu konia. Z drugiej strony wielu jeźdźców zaniedbuje przez to gimnastykę. Tichy trzyma konia, a ja kaszlę nerwowo. Może powinnam wydłużyć sobie puślisko tak, żeby było mi łatwiej? Chociaż… Cukier nie jest wysoki. Powinnam dać radę.
Chwytam siodło, wsadzam lewą stopę w strzemię, uginam kilka razy prawie kolano, odbijam się, zapieram mocno, przerzucam nogę nad zadem Cukra i ląduję. Udało się, chociaż nie było w tym gracji.
Cukier nie jest zachwycony. Od razu robi kilka nerwowych kroków wprzód. Odruchowo łapię za wodze, chcąc je skrócić, ale Tichy mnie powstrzymuje.
– Nie. – mówi stanowczo. – Daj mu luźne wodze. I słuchaj mnie.
Luźne wodze? Przecież czuję, jak zaraz spode mnie wyskoczy! Szalony pomysł. Posyłam Tichemu zaniepokojone spojrzenie, ale on tylko unosi brew. No tak. To przecież jego koń. I jego zasady.
Uspokajam ciało, prostuję się w siodle i chwytam wodze obiema rękami jak najbliżej środka. Cukier robi jeszcze kilka szybszych kroków, podnosi łeb, jednak rzeczywiście zaraz zwalnia, po czym całkowicie się zatrzymuje.
– Dobrze. Możesz go stępować. Nie przechodź póki co do wyższych chodów.
– Mam z nim coś robić czy tylko jechać dookoła ujeżdżalni?
– Zobacz, co ci się uda, ale pilnuj, żeby było w stępie. I nie ściągaj wodzy, hej!
– Przepraszam, odruch.
– Wszystko ma być na luźnej. Na zakrętach możesz mu przyłożyć bacik do zada, ale żadnego walenia. Dotknij, gdyby była potrzeba.
Chcę ruszyć. Ale czuję opór. Pomimo tego, że przed chwilą prawie zakłusował, teraz Cukier stoi i nie chce zrobić nawet kroku naprzód. Ogromnie mnie korci, żeby ściągnąć wodze i pokazać, kto tu rządzi, ale nie mogę.
– To je hucul. One mają charakter. – podsumowuje Tichy.
– On jest w ogóle zajeżdżony? – reflektuję się.
– Jako sen! Tylko musisz mu pokazać więcej przekonania. Ten koń bez problemu skacze metr dwadzieścia.
Taki kucyk? Metr dwadzieścia? Tichego chyba poniosła fantazja.
Czuję na sobie krytyczne spojrzenie Ninony. Gapi się na mnie bezczelnie razem z tym facetem w bejsbolówce. Tymczasem gnojek na Fuksji nadal kopie ją piętami i ciągnie za pysk. Na co takiemu dzieciakowi taki koń? Chyba tylko po to, żeby wszystko zniósł. Na swoje nieszczęście Fuksja ma anielską cierpliwość do początkujących.
Okej. Muszę ruszyć i nie mogę tego spaprać. Więcej przekonania? Nie znoszę takich nieprecyzyjnych wskazówek. Mam go po prostu zdzielić batem w zad i się nie certolić? Czy przywołać duchy dawno zapomnianych przodków-ułanów i poprosić ich o udzielenie mi błogosławieństwa? Byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby Ninona zajęła się swoją pracą, zamiast niemym ocenianiem mnie.
Dobra! Trzy-czte-ry!
Wszystkie pomoce naraz. Łydka, dosiad, lekki bacik, nic wodzami, bo nie wolno. I głos.
– Ruszaj Cukier.
Czuję, jak waha się przez chwilę, ale zaraz zaskakuje i rusza. Idzie stępa z głową w górze. Chociaż wyraźnie przeżywa obecność Fuksji, nie próbuje skręcać w jej stronę. Reaguje na dosiad i posłusznie pozwala się skierować na ścieżkę.
Jestem pozytywnie zaskoczona, jak miękki jest jego chód, nawet gdy jego ciało nie jest w żaden sposób rozluźnione. Nigdy wcześniej nie siedziałam na podobnym koniu. To jakiś kosmos. Jest niski, okrąglutki i kudłaty. Wyglądam na nim niepoważnie. Tak też się czuję. Zwłaszcza patrząc na chłopca na mojej Fuksji.
Z moim czaprakiem.
Jak tylko skończą tę jazdę, natychmiast go zabieram. I resztę moich rzeczy.
Próbuję zrobić koło, ale Cukier mnie ignoruje. Nagle opuszcza mnie cała pewność siebie, a przeważnie mam jej w siodle całkiem sporo. Ponawiam próbę w kolejnym narożniku. Bez przekonania i bez rezultatów. Cukier idzie po śladzie jak zahipnotyzowany. Czyżby wcześniej pracował w szkółce jeździeckiej i nauczył się chodzić na pamięć? Większość szkółkowych koni ma takie problemy. Pod wpływem monotonii i stresu zmieniają się w automaty.
– Dobrze, wystarczy. – mówi Tichy, podchodząc do mnie. Z jego twarzy trudno wyczytać czy jest zadowolony.
Podjeżdżam na środek i bez słowa schodzę z konia.
– Podaj mi swój numer telefonu. Puszczę ci strzałkę. Możesz go rozsiodłać i zaprowadzić do boksu?
– Jasne.
Bzzt! Bzzt!
Wyjmuję komórkę, żeby zapisać numer. Zazwyczaj pytam nowe osoby czy mogę im zrobić zdjęcie do kontaktów. Nie mam śmiałości, żeby zaproponować to Tichemu. Zastanawiam się pod jaką nazwą go zapisać. Filip Tichy? Nie… Po prostu Tichy? Czech? Filip? Cukier?
Już wiem.
Stajnia.
Idealnie.
– Muszę przemyśleć moją propozycję. – odzywa się Tichy. – Dam ci znać co i jak, dobrze?
– Jasne. – kiwam głową. Nadal nie jestem w stanie ocenić, co sądzi o mojej jeździe. Ja sama nie mam żadnych konkretnych odczuć. To było dziesięć minut stępa na luźnej wodzy i dwa nieudane koła. Marny wynik jak na kogoś, kto jednak zdał na tę srebrną odznakę.
