Rozdział 1 – Nasza historia

Srogi przypał na zawodach skokowych w Hamburgu. Czeski zawodnik – Filip Tichy, pobił sędziego – Brunona Schillara. Sprawą zajmuje się niemiecka policja i prokuratura. Tichy, lat 21, w wyniku bójki złamał prawą rękę.

Tak można podsumować informacje krążące po jeździeckich mediach społecznościowych. Światek koniarzy to dziwne miejsce. Można w nim trafić na najmilszych jak i na najbardziej porąbanych ludzi. Oraz, jak się okazuje, na absolutnych przemocowców. Jak bardzo trzeba się nie kontrolować, żeby uderzyć drugą osobę i to na oczach świata?

Odkładam telefon. Jutro wszystko się okaże. Nie dam rady zasnąć. Ale spróbuję. Dla Fuksji.

* * *

Fuksja to doświadczona klacz. Kasztanowata z gwiazdką na czole i skarpetkami na przednich nogach. Bardzo lubi skakać i wyrzucać siano z boksu, kiedy je. Szlachetna półkrew, matka wyścigowa angielka, ojciec holsztyński skoczek. Fuksja odziedziczyła po nim wszystkie najlepsze cechy.

Jedziemy razem ładnym, bardzo miarowym galopem. Pa-ta-taj. Pa-ta-raj. Jedno foule (dla niewtajemniczonych, jest to jeden takt galopu, czyli dosłownie jedno pa-ta-taj), drugie, trzecie i skok. Fuksja odbija się, frunie nad przeszkodą i ląduje. Za ciężko moim zdaniem. Galopujemy jeszcze przez chwilę i przechodzimy do kłusa. Hop-hop. Hop-hop. Nigdy nie polubię kłusowania. Trzęsie człowieka jak worek ziemniaków.

Podjeżdżam do trenerki, pani Aleksandry. Komentuje mój skok i udziela mi wskazówek. Ale ja w ogóle jej dzisiaj nie słyszę. Moje myśli są zajęte czymś innym. I to uczucie. Nieprzyjemne spięcie w plecach, drżenie rąk, wata w uszach. Podnoszę wzrok i na skraju ujeżdżali widzę trzy postaci.

Pierwsza to Ania. Niewysoka, kędzierzawa blondynka. Jest w liceum, a ubiera się jakby właśnie zaczynała podstawówkę. Pastelowe kolory, na kasku naklejki z serduszkami. Nie maluje się. Wygląda jak mała dziewczynka, która przebrała się za dorosłą kobietę, albo dorosła kobieta, która przebrała się za małą dziewczynkę. Dla bliskich wygląda po prostu jak Ania.

Druga to prawdziwa mała dziewczynka. Nie pamiętam jej imienia. Rzadko się do mnie odzywa. To jedna z osóbek, które przychodzą pomagać w stajni w zamian za jazdy. Kręci się ich tutaj sporo.

Trzecia, ostatnia, to Ninona. Nasza relacja jest… trudna. Poznałam ją w szkole podstawowej. Ja chodziłam do czwartej klasy, ona do szóstej. Któregoś razu nie pojechałam na wycieczkę szkolną, bo miałam wtedy straszną fazę na bycie pilną uczennicą. Mamo, tato, zostaję w szkole. Wycieczki są dla leni. Rodzice chcieli mnie tego dnia zabrać ze sobą do pracy, ale odmówiłam. Idę do szkoły! Poszłam i zostałam przydzielona do klasy Ninony. Ależ byłam z siebie dumna. Nagle znalazłam się w starszej klasie z bardzo poważnymi ludźmi (czyli z dwunastolatkami).

Ninona od razu zwróciła moją uwagę, bo miała dużo rzeczy z końmi. Piórnik, zeszyty i pudełko śniadaniowe. Wyróżniała się na tle klasy. Na przerwie przydybałam ją jak siedziała w telefonie i oglądała filmiki z zawodów skokowych. To było dla mnie coś zupełnie nowego i ekscytującego. Zapytałam czy mogę się przyłączyć, a ona się zgodziła. Potem od słowa do słowa dowiedziałam się, że w klasie nikt nie podziela jej zainteresowania. Ucieszyła się, kiedy okazało się, że ja być może podzielam. Trochę jej wtedy naściemniałam, że wiem już sporo o jeździectwie. Bardzo chciałam się jej wtedy przypodobać. Nawet jeśli mnie wyczuła, nie dała tego po sobie poznać. W ten sposób zostałyśmy szkolnymi koniarami.

Niedługo potem zaczęłam namawiać rodziców, żeby pozwolili mi pójść do stajni, w której jeździła Ninona. Na początku, standardowo, nie chcieli się zgodzić. Jazda konna jest niebezpieczna i droga, a konie śmierdzą i są nieprzewidywalne. A moje lekcje gry na pianinie i na flecie to niby są super tanie i fascynujące? Nienawidzę tych lekcji. Są mi do niczego niepotrzebne! Na narty w Alpy też nie muszę latać co dwa miesiące.

Wreszcie rodzice się zgodzili. Stajnia była (a raczej jest) piętnaście kilometrów za Warszawą. Kawałek, ale dojeżdża tam jeden aglomeracyjny autobus. Nie musiałam z niego korzystać. Tata mnie podwoził. Mówię „stajnia”, ale oficjalnie to Ośrodek Jeździecki Arkana. Tam błyskawicznie wkręciłam się w jeździectwo. Praktycznie od razu zaczęłam indywidualne treningi (rodzice stwierdzili, że będą bardziej efektywne niż jazda w grupie) i sama nie wiem kiedy zdałam egzamin na brązową odznakę jeździecką. Czyli mogłam brać udział w regionalnych zawodach skokowych i ujeżdżeniowych.

Wtedy tata zdecydował, że należy uczcić mój sukces i wydzierżawił dla mnie jednego ze stajennych koni. Wspaniałą Fuksję, ulubienicę wielu jeźdźców. Od tamtego czasu praktycznie była moja.

To wszystko brzmi jak marzenie, ale tylko dlatego, że pominęłam kilka przykrych spraw. Najbardziej przykrą z nich wszystkich jest właśnie Ninona. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić, kiedy poszła do technikum. Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z tego, że nie będzie miała dla mnie tyle czasu, co kiedyś. Jednak w dalszym ciągu dzieliłyśmy tę samą stajnię, więc plan był prosty. Będziemy się spotykać właśnie tam. W każdą środę, piątek i weekend.

Czy raczej w każdą środę i weekend.

Znaczy każdy weekend.

Każdy co drugi weekend.

Skończyło się na tym, że widywałyśmy się w przelocie. Ona musiała dostosowywać wszystko do szkoły i bycie w stajni różnie jej wychodziło. Byłam wobec niej wyrozumiała. Codziennie do niej pisałam, przypominałam jej o sobie, informowałam o ewentualnych zmianach w grafiku tak, żebyśmy miały większe szanse, żeby na siebie wpaść.

Z internetowych konwersacji zaczął się wyłaniać obraz, na który przykro mi było patrzeć. To nie tylko szkolne obowiązki powodowały nieobecności Ninony w stajni. Chodziło głównie o pieniądze. Ninona nie dzieliła się ze mną szczegółami, ale szybko zrozumiałam, że nie miała kasy i tyle.

W grudniu w desperacji zaproponowałam rodzicom, że może dałabym Ninonie pojeździć na Fuksji, bo dowiedziałam się, że całkowicie przestała przychodzić na odpłatne treningi i nawet nie pomaga w stajni w zamian za jazdy grupowe. Odpowiedzieli, że mogą się zgodzić na współdzierżawę. Zupełnie nie o to mi chodziło. Wyjaśniłam co i jak, ale nie zmienili zdania. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Przecież zawsze lubili Ninonę, a teraz nie chcieli jej pomóc.

Opisałam tę sytuację na jednej grupce, na której dużo wtedy przebywałam. Ninona zresztą też. Podmieniłam imiona, miejsca i wszystkie fakty tak, żeby nikt nie mógł się zorientować, że to chodzi o nas. Ale ona musiała wiedzieć. Takie było moje założenie. Opowiem jej o tym, co mnie gnębi, tylko nie wprost. Wtedy ona zrozumie i pewnie będzie mi wdzięczna za to, że chociaż próbowałam ją wesprzeć. Znowu zaczniemy spędzać razem czas.

Tak bardzo żałuję, że to zrobiłam. Pośród słów wsparcia i porad zobaczyłam publiczną wiadomość od użytkownika NaniCat (czyli od Ninony).

twoi rodzice bardzo dobrze zrobili. nikt nie ma obowiązku finansować hobby obcym dzieciakom >_>

Od tamtego czasu Ninona zupełnie mnie zghostowała. Ja miałam trzynaście lat. Ona piętnaście. To było pięć lat temu. Szmat czasu. Oddaliłyśmy się od siebie i obecnie nie dzieliła nas nawet przepaść, tylko cholerny Wielki Kanion.

Teraz stała na skraju ujeżdżalni i komentowała mój przejazd. To znaczy tak zgadywałam, bo widziałam, jak rusza ustami, robi gest w moim kierunku i pochyla się do Ani. Przewraca oczami, wzdycha, znowu coś mówi. Nie żeby mnie to bolało. Jestem pewna swoich umiejętności. A jak by było bardzo źle to pójdę na terapię. Nie pozwolę się zgnoić.

Ninona jest aktualnie jedną z trenerek. Prowadzi jazdy dla młodszych dzieci. Zrobiła uprawnienia i nawet mi o tym nie wspomniała. Po prostu pewnego dnia zauważyłam, że kieruje początkującą grupą. Siedziała w kącie małej ujeżdżalni, pod kocem i wykrzykiwała coś do zalanej łzami dziewczynki, której koń ciągle wjeżdżał do środka, zamiast trzymać się ścieżki. Poczułam wtedy jak mnie samej szklą się oczy. Ninona nie wytrzymała, wstała, podeszła do dziewczynki i ściągnęła konia z powrotem na miejsce, warcząc równocześnie na przerażone dziecko. Miałam wrażenie, że to ja jestem tym dzieckiem i że to mnie właśnie opieprza.

Odkąd wróciła do stajni, zasady są jasne. Nie widzimy się nawzajem i nie wchodzimy sobie w drogę. Ona ma swoje dzieciaki, ja mam swoje treningi. Skąd ta niechęć Ninony wobec mnie? Nie wiem. Przysięgam na wszystko, że nigdy nie zrobiłam jej żadnego świństwa, a nasza historia wygląda dokładnie tak, jak ją przedstawiłam. Byłyśmy przyjaciółkami od koni, potem ona poszła do technikum, brakowało jej pieniędzy na jazdy, ja próbowałam pomóc na tyle, na ile mogłam, nigdy przenigdy jej nie odrzuciłam, a kiedy wróciła do nas jako trenerka, było już pozamiatane.

Zastanawiało mnie, dlaczego akurat dzisiaj, w tak trudny i stresujący dla mnie dzień, pojawiła się na moim treningu. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Traktowała mnie jak powietrze. Miała mnie gdzieś. Nagle wykazała mną tak duże zainteresowanie. Oczywiście negatywne.

Kręci mi się w głowie. Mało dzisiaj jadłam. Wolałabym już zejść z konia. Kiwam do pani Aleksandry, że tak, tak, jej uwagi są bardzo słuszne i wezmę je sobie do serca. Tak naprawdę nawet nie wiem, co to za uwagi. To okropne uczucie nie chce mi dać spokoju. Spięcie w plecach. Drżenie rąk. Wata w uszach.

Niech cholerny telefon już zadzwoni. Miejmy to za sobą. Błagam!

* * *

Fuksja wyrzuca siano z boksu. Schylam się, podnoszę, co się da i wrzucam jej z powrotem. Jest późny wieczór, więc nie odprowadzam jej na padok, tylko zostawiam ją tutaj. Fuksja i tak nie należy do najbardziej towarzyskich koni. Ma piętnaście lat, swoje wie i nie boi się spędzić godzinki w samotności.

Bzzt! Bzzt!

Serce podskakuje mi do gardła. Wyjmuję telefon z kieszeni. Dzwoni tata. Moja dłoń natychmiast robi się śliska od potu.

– Halo?

– Bardzo mi przykro, Nina.

Nie musi mówić nic więcej. To jedno zdanie w zupełności mi wystarczy. Nie przerywam jednak połączenia. Nie chcę się zachować po szczeniacku. Jeszcze kilka miesięcy i będę mieć osiemnastkę. Obiecałam sobie, że w dorosłość wejdę godnie.

– Przepraszam. Wiem, że uwielbiasz tego swojego konika.

On niczego nie rozumie. Uwielbiam? Konika? Nie. Ja kocham. Kocham Fuksję i kocham zawody. Pięć lat ciężkiej pracy, wyrzeczeń, omijania imprez i wyjazdów, żeby móc robić to, do czego zostałam stworzona. A teraz to wszystko ma mi zostać odebrane.

Bo ojciec musiał zrezygnować ze swoich udziałów w firmie. I kurek z hajsem nie tyle był właśnie zakręcany, co wysychał. Nawet gdybym odkręciła go siłą, nic już z niego nie popłynie.

Wiem jak to brzmi. Rozpieszczona gówniara, która raz w życiu pracowała w wakacje, będzie się teraz wściekać o to, że rodzice nie mogą jej już fundować drogiego sportu. Ale ja nigdy nie robiłam tego, bo to takie ekskluzywne i można się pokazać w spodniach, butach i kasku za miliony monet. To moja prawdziwa pasja. Coś, co chcę robić bez względu na wszystko.

Tylko że to nie będzie takie proste. Jestem w trzeciej klasie liceum. Za moment w czwartej. Nauki mam po kokardę. Dodając do tego treningi i jakiekolwiek życie towarzyskie, nie mam absolutnie żadnego czasu na pomaganie w stajni, nie mówiąc już o pracy, która pozwoliłaby mi na dalsze dzierżawienie Fuksji. Ani nawet na współdzierżawienie.

Nie mogę zawalić szkoły, ale nie mogę też przestać być koniarą. Koniarą nie da się przestać być. Koniarstwo jest chorobą przewlekłą i absolutnie nieuleczalną.

Idę szerokim, stajennym korytarzem. Po lewej boksy, po prawej boksy. Mam spuszczoną głowę, bo nie chcę, żeby ktokolwiek zauważył, że płaczę. Potrzebuję się gdzieś schować. Nie w łazience. Do niej zawsze jest kolejka, a drzwi są cienkie. Będzie słychać mój płacz. Na samym końcu stajni są trzy puste boksy, które robią za składzik na słomę i siano. Jest już dawno po ścieleniu i nikt tam nie zajrzy. Właśnie tam się ukryję.

Podchodzę do drzwiczek, uchylam je tylko na tyle, żeby wśliznąć się do środka i znikam w ciemności.

Odwracam się i na coś wpadam.

Odskakuję jak oparzona, bo od razu orientuję się, że to koń. A dokładnie koński zad. Przestaję płakać. Zamieram w bezruchu. Nie znam tego konia. On nie zna mnie. Zaraz mogę oberwać kopniaka.

Nic takiego się nie dzieje. Koń jest zajęty jedzeniem i wcale nie przejął się moim wtargnięciem. Czyli łagodny. Teraz, kiedy mogę się mu przyjrzeć, rozumiem już, dlaczego na niego wpadłam. To jakiś kuc. Nie ma nawet półtora metra w kłębie. Nigdy w życiu nie widziałam kuca z bliska.

Mówię o nim kuc, bo nie jest to kucyk w rodzaju tych, jakie można spotkać na oprowadzankach dla dzieci na festynach. Nie mały, pękaty szetland, a dobrze zbudowany… no właśnie nie wiem kto.

– Ech!

W okratowanych drzwiczkach boksu pojawia się wysoka, męska sylwetka.

– Mówiłem, żeby pilnować tych drzwi.

Podnoszę wzrok i widzę faceta z prawą ręką na temblaku. Filipa Tichego, lat 21, czeskiego zawodnika, który na zawodach w Hamburgu posprzeczał się z sędzią. I go pobił.

Zaraz. Kogo widzę?!

– Co ty tutaj robisz? Jesteś z obsługi? – dziwi się Tichy (to chyba naprawdę on).

Nie potrafię wydusić z siebie słowa. Chciałabym odpowiedzieć zwyczajnie, że nie jestem z obsługi i że już idę.

– Idę!

Doskonale rozegrane, Nina. Doskonale rozegrane.

Przeciskam się pomiędzy Tichym a drzwiami boksu i oddalam się szybkim krokiem w stronę wyjścia. Zerkam za siebie. Boję się, że chłopak ruszył za mną. Stoi tam, gdzie stał. Co za ulga! Wyciągam telefon i sprawdzam godzinę. Za siedem minut mam autobus.

Biegnę.

Rozdział 2 >

Total Page Visits: 73 - Today Page Visits: 1
0
    0
    Twój Koszyczek
    Twój koszyczek jest pusty! 🙁DO SKLEPU 🛍️