Rozdział 3 – Kawa rozpuszczalna
Smukły jeździec w czarnym fraku zeskakuje z konia, podchodzi szybkim krokiem do jednego z sędziów i łapie go za poły marynarki. Zaczyna się szarpanina i krzyki. Część publiczności wstaje, by móc się lepiej przyjrzeć awanturze. Trzej mężczyźni – dwóch w trakcie bójki i jeden próbujący ich rozdzielić – znikają w korytarzu. Kamera trzęsie się, po czym obraca i na ekranie mojego telefonu pojawia się twarz zszokowanej kobiety, zasłaniającej otwarte z niedowierzania usta.
Oto nagranie, które krąży po sieci i które przeanalizował już każdy komentator oraz jego mama, kot i pies.
* * *
Zza uchylonych drzwi gabinetu sączy się światło. Zaglądam do środka. Za biurkiem siedzi szczupły brunet z małą bródką typu soul patch. Jego zagipsowana prawa ręka spoczywa w bezruchu na temblaku.
– Ahoj.
Pewnie rozbawiłoby mnie to powitanie, gdybym nie trzęsła się w tym momencie jak galareta. Zastanawiam się czy powinnam się do niego zwrócić na „ty”, czy na „pan”. Wybieram tę drugą opcję, bo bardzo nie chcę go obrazić ani skracać pomiędzy nami dystansu.
– Dzień dobry. Jestem Nina Pliszka. Chciał się pan ze mną widzieć?
– Filip Tichy. – przedstawia się, choć to zbędne. – Tak, usiądź proszę. Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty?
– Nie trzeba.
– Ja kawy. – wstaje i podchodzi do stolika na którym właściciele trzymają ekspres, czajnik i wybór kaw oraz herbat. – Na pewno nic nie chcesz?
– No to… może też kawy. – mówię na odczepnego.
– Czy to ty byłaś wczoraj w boksie mojego konia? – zerka na mnie, jakby się upewniał co do mojego wyglądu. Trochę mnie to żenuje, bo doskonale wiem, że trudno mnie z kimkolwiek pomylić. Jestem piegowata i ruda jak marchewka. Kto raz mnie zobaczył ten nigdy nie zapomni mojego widoku.
– Tak, byłam.
Miałam w planach przeprosić, ale Tichy nie sprawia wrażenia zdenerwowanego ani tym bardziej rozgniewanego. Przyglądam się w milczeniu, jak nasypuje kawy do kubków i zalewa ją wrzątkiem z czajnika. O matko! Robi rozpuszczalną? Przecież ma obok ekspres. Aaa! Nienawidzę rozpuszczalnej.
– Słyszałem od twojej trenerki, że kończysz tu jeździć. Czy przenosisz się do innego ośrodka?
Biorę od niego kubek i patrzę smętnie na moją kawę. Nawet jeśli nasypię do niej siedmiu łyżeczek cukru, nie będę jej w stanie wypić. Poprosiłabym o drugą, tę z ekspresu, ale jest mi zbyt głupio.
– Nie, nie przenoszę się. Po prostu rezygnuję.
Tichy podnosi brew.
– Rezygnujesz? Z jakiego powodu?
Nie chcę o tym z nikim rozmawiać. Nawet z panią Aleksandrą nie potrafię. A co dopiero z obcym facetem.
– Z różnych powodów.
– Chyba nie chcesz o tym mówić, co?
Brawo Sherlocku. Gdybym miała w sobie więcej pewności siebie, to przewróciłabym teraz oczami. Zamiast tego uśmiecham się z zakłopotaniem.
– To nie ma znaczenia. – podejmuje Tichy. – Mam dla ciebie propozycję. Potrzebuję kogoś, kto objeżdżałby mojego konia i możliwe, że ty byś się nadawała.
– To pana koń?
Oczywiście wiem, że to jego koń, ale dopiero teraz dotarło do mnie jak mało ma to sensu. Na co dorosłemu, wysokiemu chłopu kuc, który nadawałby się co najwyżej dla mnie? Przecież Tichy objeżdża jakieś sportowe bestie. Kuc pasuje do niego jak kółka od hulajnogi elektrycznej do Ferrari.
– To mój koń. Ogier huculski Cukier. I potrzebuję, jak zdążyłem wspomnieć, kogoś, kto by go objeżdżał. Myślę, że ty byłabyś do tego okej. Nie jestem pewien, tylko tak podejrzewam.
Jeszcze wczoraj płakałam z poduszkę i łykałam smarki. Moja przygoda z jeździectwem kończyła się na czas nieokreślony. A teraz pojawia się nadzieja, że to wszystko mogło być tylko złym snem. Progiem zwalniającym na jezdni, nie ślepą uliczką. Tylko ja nie jestem dzieckiem. Wiem, że marzenia nie spełniają się tylko dlatego, że bardzo, bardzo, bardzo mocno w nie wierzymy.
– Nie mam pieniędzy na dzierżawę. – wyznaję.
– Nie oferuję dzierżawy. Jeśli spodoba mi się to, jak jeździsz, będziesz mogła jeździć.
– Na treningi też nie mam pieniędzy.
Tichy wybucha śmiechem, a ja czuję, jak na moje policzki wpełza rumieniec. Przed chwilą stwierdziłam, że nie jestem dzieckiem, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Dorosła też nie jestem. W świecie dorosłych obowiązują zasady, które nie do końca jeszcze rozumiem. Co nie oznacza, że można mnie tak po prostu wyśmiewać.
– Ja będę cię trenował.
On?
– Posłuchaj. – nachyla się do mnie konspiracyjnie. – Mam złamaną rękę i odrobinę złamaną karierę. Troszkę. Mam też całkiem fajnego konia i dużo wolnego czasu. To co powiesz? Chcesz spróbować czy mam szukać kogoś innego?
To jak machanie psu kawałkiem wędliny przed nosem. Bezczelność.
– A co trenerami z ośrodka? – dopytuję ostrożnie.
– Nie podoba mi się jak jeżdżą.
– Przecież nie pojadę lepiej od nich.
– To się okaże.
Wiszący na ścianie stary zegar wybija godzinę czwartą. Tak długo już rozmawiamy? Może rzeczywiście wypadałoby się na cokolwiek zdecydować. Patrzę na mój nietknięty kubek z przeklętą kawą. Kiedy tu szłam, byłam przerażona. Teraz czuję się zmęczona. Naprawdę trudno jest mi uwierzyć w propozycję Tichego.
– Może po prostu spróbuj. Bez zobowiązań. – wstaje, mija mnie i podchodzi do drzwi. Jego twarz odbija się w stojącej obok gablocie z pucharami.
– Co miałabym zrobić? Przejechać się? – pytam, z ulgą porzucając kubek na stole.
– Może spróbuj oporządzić Cukra. Tak na dobry początek.
Kiwam głową i wychodzę za nim z gabinetu. Przecież spróbować nie zaszkodzi.
* * *
Zabieramy z paki wszystkie potrzebne rzeczy. Kantar, czyli to co zakłada się koniowi na głowę, żeby móc go prowadzić. Uwiąz, czyli to co przyczepia się do kantara. Torbę ze szczotkami. I marchewkę.
Cukra nie ma w boksie. Jest na padoku. Dokładnie to na jednym z małych, dobrze ogrodzonych padoczków, na które wypuszczane są ogiery. W stadzie mogłyby zbyt narozrabiać. Pod tym względem życie właścicieli wałachów i klaczy jest znacznie prostsze. Wiele stajni w ogóle nie przyjmuje ogierów, bo za duży z nimi kłopot.
Otwieram bramkę i odzywam się do gniadego kuca, żeby nie zdziwił się moim przybyciem. Ten jest tak zajęty jedzeniem trawy, że tylko strzyże uchem w moją stronę, po czym robi krok do następnej kępki. Podchodzę do niego, zarzucam mu uwiąz na szyję i ciągnę. Cukier podnosi głowę. Spod gęstej (strasznie gęstej!) grzywy w ogóle nie widać mu oczu. Zakładam kantar, przypinam i pociągam. Cukier też pociąga, tylko że w przeciwnym kierunku. I dalej wcina trawę.
Czyli łasuch.
– I-dzie-my! – mówię, pociągając za uwiąz drobnymi impulsami. Cukier parska głośno, jego gęsty (strasznie gęsty!) ogon świszcze w powietrzu, a nóżka tupie z niezadowoleniem. – Idziemy i koniec.
Wychodzimy z padoku. Tichy przygląda się nam w ciszy. Obok stajni pojawia się kilka wścibskich dziewczynek. Patrzę na nie spode łba. Niech no tylko żadna nie wpadnie na pomysł, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie. Z wnętrza budynku wyłania się pani Iga, druga trenerka, starsza od pani Aleksandry. Przegania dziewczynki, zanim zdążą cokolwiek zrobić, ale sama nie spuszcza z nas wzroku.
Mijamy padok ze stadkiem klaczy. Cukier natychmiast podnosi łeb i rży przeraźliwie, po czym napina grzbiet i unosi ogon, gotów, żeby zaprezentować się końskim damom z jak najlepszej strony. Przystaje, grzebie kopytem w ziemi i znowu rży. Co za amant! Zaczynam się trochę obawiać, że go nie utrzymam.
– Cukier, hej! – szarpię za uwiąz, żeby zwrócić na siebie jego uwagę.
Udaje nam się wejść do części stajni przeznaczonej do pielęgnacji koni. Zapinam Cukra pomiędzy dwoma dyżurnymi uwiązami i zaglądam do torby. Tichy podsuwa sobie stołek.
– Jeździłaś kiedyś na mniejszym koniu? Takim jak on?
– Nie. Zawsze były duże.
– Hucuły są małe, ale nadrabiają charakterem.
– Są wredne?
Tichy nie odpowiada na moje pytanie. W korytarzu pojawia się Ninona. Tylko jej tu brakowało. Omiata nas spojrzeniem, dłuższą chwilę patrzy na Tichego, po czym idzie w swoją stronę. Ależ mnie teraz korci, żeby zapytać czy Ninona jest jedną z tych trenerek, które odrzucił Czech.
Właśnie…
Jak na Czecha Tichy bardzo dobrze mówi po polsku. Ciekawe co on tu w ogóle robi? Niestety nie jestem w stanie wydobyć z niego tych informacji tak, żeby nie wyjść na wścibską.
Cukier ładnie podaje kopyta do czyszczenia, chociaż ostatnie próbuje mi wyrwać, kiedy uznaje, że za długo przy nim dłubię. Oczyszczam mu sierść z kurzu i nielicznych sklejek, po czym zabieram się za rozczesywanie grzywy i ogona. Jego włosami można by spokojnie obdzielić ze cztery inne konie. Wygląda w nich jak gwiazda rocka z lat osiemdziesiątych.
– Chyba gotowe.
Tichy wstaje ze stołka.
– Jak ci się z nim współpracowało?
Zastanawiam się.
– W porządku. Nic szczególnego.
– To co? Spróbujesz na niego wsiąść?
– Jaki on jest pod siodłem? Taki bardziej do przodu, czy do pchania?
– Zależy. Ja bym powiedział, że ani taki, ani taki. Że jest koniem idealnym. Tylko potrzebuje swojego człowieka.
Hokus pokus czary mary. Twoja stara to twój stary. Tak to mniej-więcej dla mnie brzmi. Mam wrażenie, że Tichy szczędzi mi informacji. Jest taki typ trenerów, którzy celowo nie ostrzegają przed naleciałościami konkretnych koni, bo nie chcą do nich zrażać nowych jeźdźców. Zawsze uważałam, że to nie w porządku. Że lepiej móc się przygotować na ewentualne kłopoty.
Zapada niezręczna cisza. Tichy spogląda to na mnie, to na Cukra, ale nie odzywa się. Ja też milczę. Nie chcę go popędzać, żeby nie zorientował się jak bardzo zależy mi na tej jeździe. A im dłużej przebywam z Cukrem, tym bardziej mi zależy. Kucem jest, tego nie zmienię. Jednak to nadal koń. Jaki by nie był, ma grzbiet, na którym można posadzić tyłek i pojechać.
Do oczu napływają mi łzy.
Jak ja w ogóle mogłam tak pomyśleć? Przecież każdy koń jest inny. Moim koniem jest Fuksja. Nawet nie poszłam się z nią dziś przywitać, tylko od razu zajęłam się tym całym spotkaniem. Co ze mnie za człowiek?
Nagle zupełnie przestaje mi zależeć na jeździe. Sto razy bardziej chciałabym w tym momencie pogłaskać Fuksję. Właściwie to mogę to zrobić teraz.
– Przepraszam, zaraz wrócę. Skoczę tylko to łazienki.
Zostawiam Tichego z Cukrem, a sama szybko zmierzam w stronę bosku Fuksji. Nie widziałam jej na padoku, więc na pewno stoi u siebie. Zaraz będę na miejscu. To tylko kilka kroków. Biorę zakręt i jestem na stajennym korytarzu. Boksy po lewej. Boksy po prawej.
Zaglądam do Fuksji, ale Fuksji nie ma. Ocieram łzy z oczu. Pewnie byłam tak skupiona na prowadzeniu Cukra, że nie zauważyłam jej na zewnątrz.
Wracam do obu chłopaków. Tichy, chociaż z ręką na temblaku, zdołał przynieść już siodło, czaprak (czyli podkładkę pod siodło) i ogłowie. Wszystkie rzeczy są dość wysłużone. Skóra wytarta, trochę zesztywniała. Czaprak w przeszłości zapewne czerwony, obecnie miał buro-różowy odcień.
– A gdzie nachrapnik? – zapytałam, przyglądając się ogłowiu, które wydawało mi się niekompletne.
– Cukier go nie lubi.
Wzruszam ramionami i zabieram się za siodłanie. Najpierw zakładam ogłowie. Potem czaprak. Na końcu siodło. To konkretne jest bardzo ciężkie. Pewnie ma drewnianą terlicę, czyli wewnętrzny stelaż. Zapinam popręg. Póki co tylko na tyle, żeby nie zwisał pod pękatym brzuchem Cukra. Przechodzę do regulacji puślisk. Robię je sobie trochę dłuższe niż zazwyczaj, bo dzięki temu będę się czuła pewniej na nowym koniu. Biorę wodze do ręki i oglądam je przez chwilę. Mają kolorowe znaczniki, jakich używa się podczas nauki jazdy dla dzieci. Skąd Tichy wytrzasnął taki komplet?
– Mam zakładać ostrogi?
– Nie potrzebujesz.
– A bacik?
– Weź sobie. Ale taki dłuższy.
– Mam tylko skokowy.
– Pożycz sobie mój. Czy jeździsz w kasku? – pyta, wskazując podbródkiem na moją gołą głowę.
– A! Tak! Tak! Już po niego lecę.
Bzzt! Bzzt!
To przyszło powiadomienie od mamy. Pyta gdzie jestem i kiedy będę w domu. Kurczę! Przecież rodzice myślą, że wpadłam do stajni tylko na chwilę, żeby odebrać rzeczy i spotkać się z panią Aleksandrą. W ogóle nie mówiłam im o Tichym. Pospiesznie odpisuję, że wszystko okej i że wrócę później.
Po chwili jestem gotowa. Na głowie toczek. Dłonie w rękawiczkach. Obok mnie Cukier, ogier huculski należący do Filipa Tichego. Niesławnego czeskiego zawodnika skokowego, który póki co wbrew obiegowej opinii wydaje się być dosyć spokojnym człowiekiem.
